niedziela, 22 listopada 2009

god damn

coś mi odpierdoliło. to bardzo bardzo źle.
sądziłam, że nie mogę sobie pozwolić na to, co było w zeszłym roku, że nie będzie czasu. ale nawet w biegu, otoczona śmiechem czułam to przygniatające uczucie.
błagam, tak bardzo chciałabym nie myśleć. chociaż na chwilę wyłączyć to pieprzone myślenie, zapomnieć.
to pierdolona sytuacja bez wyjścia. przy każdym kroku, obojętnie czy w lewo czy w prawo, będę w jebanym gównie.
prośba do mojego anioła stróża z Królestwa: chcę, żeby dzisiaj mi się polepszyło, żeby wszystko wróciło do normy.
choć mam poczucie, że nawet jak to ciągłe myślenie się skończy, to nic nie będzie już tak samo, zawsze będę mieć poczucie że jednak... jednak czekam, aż to posypie się w gruzy. albo cokolwiek innego. czyżbym traciła wiarę w rozkwit? może po prostu zaczęłam być realistką. może.
jak małe dziecko, miałam wczoraj ochotę zniknąć. nie zabić się, nie zamknąć się w pokoju i nie wychodzić (choć to już bardziej), nie uciekać w dalekie kraje. chciałam po prostu zniknąć, jakby mnie nigdy nie było. by nie ponosić konsekwencji swoich czynów grzechów emocji uczuć. by nie odczuwać nic. tak, jakbym nigdy nie istniała, bo wtedy nie żałowałabym, że zostawiam wszystko za sobą już na zawsze i zatapiam się w Niebyt. jak małe dziecko, bo się bałam odpowiedzialności za wszystko, co zrobiłam.
za wszystko się płaci, gdzieś tam w górze bankier spisuje moje rachunki i długi. nie pieniężne, niestety, bo z tego wygrzebałabym się chociaż pracą w kamieniołomach. a z nie-pieniężnych mogę nie wygrzebać się nigdy.

piątek, 20 listopada 2009

burdel

mętlik razy raz dwa trzy dziesięć sześć i dziewięć.

syndrom nieszczęśliwego związku
piętnaście lat
może kiedyś będzie trudno

cholera, nie pomyślałam o tym.
ale... może kiedyś, dopiero kiedyś.
może nigdy.
nigdy nic później gdy koniec.

kiedy?
kiedy nagle całkowicie sobie uświadomię, że będę kaleką? pod koniec?

głupia jestem i młoda. może za.

sobota, 14 listopada 2009

make me stay when i should not



mała warszawa
a wydaje się spora, co?

po pół roku żalu i niechęci uspokoiłam się i kiedy zobaczyłam ją, było spokojnie. dotąd kiedy tylko o niej pomyślałam, wciąż sypały mi się po głowie słowa, które zostały powiedziane i bolały. już nie bolą. teraz przypomniały mi się dobre chwile i tylko dobre. nieważne, jaka jest teraz. była dobra, dla mnie. nawet, jeżeli nasza relacja była trudna.
wydawało mi się, że nasze spojrzenia na sekundkę się spotkały i uśmiechnęłam się. miałam wręcz ochotę się śmiać, podejść, ale chyba nie chcę jej przeszkadzać. może dobrze się stało? póki nie wiemy, co się dzieje w głowie drugiego człowieka, lepiej zachować egoistyczne pobudki w sobie.
w każdym razie wybaczyłam sobie i jej. ale nie tęsknię, bo zwyczajnie wiem, że mi nie wolno.
znałyśmy się krótko/długo, na tyle, żeby zostawiła ślad. taki już ze mnie wrażliwy /może frajer/ wrażliwiec. jeżeli ktoś był w moim życiu na tyle ważny i został we wspomnieniach, nie pozwolę za nic, żeby odmalował się jako negatywna postać. może dla własnej selfishystycznej satysfakcji, może z optymizmu, który nawiedza mnie coraz częściej.

wysoki niski stopień egoizmu.
mała duża warszawa.
krótki długi czas.

bo średnio brzmi źle.


emocje są trudne. nie żałosne, trudne. trudno jest je przeżywać, przyznawać się do nich. uczymy się chyba tego całe życie.
po tygodniu ciężkiego przeziębienia wylazłam z domu na japoński i rzeczywistość mnie spoliczkowała. zimno i szaro! dobrze, że słońce już wyszło.
poza tym to który kretyn ogłosił piątek trzynastego dniem pechowym? mój był cudowny!