sobota, 21 lutego 2009

blado-ść.



Blednę.

- Mamoru, masz czasem tak, że czujesz się nikim?
- Czasem wręcz identycznie, jak ty.
- Nie żartuj, przecież jesteś pełen życia!
- Ty podobnie.
- Z pozoru!
- No, właśnie...
- Sugerujesz, że żyję, karmiąc siebie i innych kłamstwami...
- A tak się upierałaś, że nie jesteś inteligentna. Idź już spać, proszę.


Bo to miło pogadać czasem ze zmyślonym przyjacielem. Zawsze rozwieje Twoje wątpliwości! Poszłam spać, tak jak mnie poprosił, ale obudziłam go o czwartej nad ranem. Głośny krzyk przeciął pachnącą goździkami przestrzeń. Nie było go. Poszedł gdzieś. Dopiero kiedy zasypiałam spowrotem, poczułam w podświadomości, jak głaszcze mnie uspokajająco po głowie.
Powiedziałam dziś po zajęciach, że chcę zrezygnować i nie przyjść już na następny semestr japońskiego. Jako jedyna zaczęłam się po chwili pakować, uniosłam wzrok dopiero, kiedy zrozumiałam, że trwa taka piekielnie straszna cisza. Trzy zaskoczone, smutne buzie patrzyły na mnie, jakby z niedowierzeniem. Relacje międzyludzkie to ogromna tajemnica życiowa, tak myślę. Widzimy się jedynie na zajęciach, a mimo to wszyscy nagle ucichliśmy. Poprosiły, żebym się zastanowiła, przemyślała. Łzy zbierające się w kącikach oczu sprawiły, że już wiedziałam - nie muszę się zastanawiać. Zostanę. Trudno. Wciąż nie mogę się nadziwić, jak diametralnie można zmienić swoją decyzję. Dziękuję za sensowne argumenty. Naprawdę.
Rozczarowanie też jest dziwne. Takie nagłe, spadające jak kamień na plecy. I wtedy cholera bierze fakt, że przed chwilą malowało się oczy - ciemne, słone smugi wydostają się na zewnątrz wraz z tłumionym usilnie, piskliwym szlochem. Po raz pierwszy tak trudno jest płakać po cichu.



Każda noc to myśli, za dużo myśli. Za dużo wyrzutów, jednakże zaczynam powoli lubić tą porę doby. Wtedy mogę być sobą - nieważne, jak beznadziejną i bezsensowną, jak mało znaczącą w przestrzeni dużego, przytłaczającego łóżka. Nawet głośniejszy dźwięk przynosi tylko efekt jeszcze większej ciszy, ewentualnie echa. Dużo milczę, powoli także i za dnia. Być może Ania zauważyła, kiedy bezmyślnie cichłam, bawiąc się łyżeczką, bądź dla zabicia bezczynności cykając zdjęcia czemu popadnie. Myślę, że to dobrze. Że spotkałam się z kimś, próbując zapomnieć na chwilę. Nie zapominam - ale wypełniam sobie czas czymś innym, niż tylko bezsensownym gapieniem się w jeden punkt. Aniu, Tobie też dziękuję.
Mama jakaś taka inna. Wyrozumialsza. Nie jest ślepa, widocznie. Mam nadzieję, że to nie tak na chwilę. W ogóle, coraz częściej myślę (och, ta czynność szkodzi...) o tym psychiatrze. Jak to będzie, czy będą te prochy, czy co. I dlaczego tak długo? Chciałam dzisiaj zrobić niemiecki, ale czuję, że za chwilę padnę na łóżko i zasnę. Jutro... może jutro. Każdy następny dzień jest dla mnie kwestią wątpliwą.
Czemu?

środa, 18 lutego 2009

please please please

To znowu ja - jakby kogoś interesowało, bo w sumie miło jest. Cisza i cisza rośnie. Jak w nocy.
Czuję żal i tęsknię jednocześnie, sprzeczne uczucia nie są proste, gdy łączą się w pary. Wysypka na dłoniach się powiększa, pomimo że smaruję maścią, to wszyscy już widzą. Podobno to wygląda jak mocne obtarcia, jakbym ryła łapami o chodnik - ale gdzie tu chodnik teraz znaleźć, jak wszystko zasypane śniegiem? Zimo - wypierdalaj. Ale idź sobie dopiero po tym, jak się spotkamy, bo szkoda przegapić romantyczny spacer przez te kupy śniegu (i, notabene, nie tylko śniegu - przyłapuję się na tej myśli zawsze, kiedy wychodzę z psem na spacer). Och och och, jakaś się trochę humorystyczna zrobiłam. Jasne.
Dwie czwórki plus z geografii trochę poprawiły mi humor, ale jutrzejsza klasówka z matematyki, którą zawalę bezkonkurencyjnie, załamuje mnie skutecznie. Dokonałam fajnego odkrycia - jeżeli wstanę o wpół do ósmej i będę mieć już spakowany plecak dnia wczorajszego, to mogę bez trudu zdążyć punktualnie na lekcje o godzinie ósmej zero-zero. Cierpię na brak pieniędzy, nie to, żebym narzekała. Na początku marca stan mojego portfela pewnie się poprawi. A ponoć nie jestem materialistką, pfffah!
Stale piję herbatę i załamuję się szkołą. Dobrze chociaż, że japońskiego niedługo nie będzie. O jedną troskę mniej.
Próbuję marzyć i naprawdę staram się jakoś być.

wtorek, 17 lutego 2009

fuckin' winter.



Naprawdę nie lubię zimy. Pomyślałam tak, kiedy po wysłaniu czułego sms'a otrzymałam jakże ambitną i olewczą odpowiedź "O KURWA, ILE ŚNIEGU!". Jednak kiedy po jakimś czasie zrobiłam sobie herbatę i zerknęłam za okno, wstrzymałam się z przęłknięciem earl-greya. Było naprawdę pięknie. Gałęzie obsypane białą pierzyną i wszechobecne gwiazdeczki.
Oczywiście, znów ignoruję sobie zajęcie się nauką, bo godzina późna. Nie szkodzi, naprawdę. Chyba notka nie zajmie mi całego wieczoru. Patrzę niezbyt poruszonym wzrokiem, jak płynny wosk wylewa się melancholijnie z małej, pachnącej orchideą świeczki. Że na komputer, to pominę, skupmy się na czymś mało ważnym, skupmy się na świeczce. Dostałam ją od Mojej. Ale jeżeli będę każdego wieczoru ją zapalać, to już niedługo mi się skończę. Muszę pomyśleć o kolejnej, bo czym ja będę pokój oświetlać? Lampki nie są takie klimatyczne. I są drogie. O, wosk rozlał się w taką śmieszną rzeczkę, na końcu widać kształt serduszka. Muszę uprać skarpetki i sprzątnąć książki z podłogi. Boże, dlaczego komfortowa potrzeba życia w porządku ostatnio nie daje spokoju mojemu sumieniu? Chyba trochę się przywiązałam do względnego ładu. A jeżeli to, co teraz tkwi w moim pokoju, jest ładem, to ja jestem wzorową uczennicą. Ha, ha. Fajny kawał.
Ale chcę już marzec, przysięgam. Cholernie chcę marzec. Nie będę miała już japońskiego w soboty - tak, zrezygnowałam z japońskiego. Na razie na dobre. Czemu? Nie wiem. Nie chcę, tak po prostu. Szkoda tylko, że marzenie okazało się dziecinnym kaprysem. Mam do siebie trochę żalu o te półtora roku. Nie szkodzi... Za trzy tygodnie do psychiatry. Szczerze mówiąc, to odliczam, bo mam chyba nadzieję, że coś ruszy, że da mi jakieś prochy. Bo mam dosyć powoli każdego dnia - głośno się śmieję, a po minucie odwracam się plecami i płaczę po cichu bezgłośnie w rękaw. Chcę marzec, chcę kwiecień i maj. Chcę dłuższych dni i większej swobody. Chcę przekonać ich, że nic mi się złego nie stanie, jeżeli będę wracać do domu tą głupią godzinę (a może dwie?) później. Naprawdę, kiedy od czasu do czasu spotykam się z tymi ludźmi, którzy działają... Kiedy im pomagam, kiedy czuję się choć trochę przynależna do tej grupki, to czuję się silniejsza. Czuję, że będę w stanie w przyszłości walczyć o wiele rzeczy. Że jest o co, że jest sens w tym wszystkim. Choć troszkę. To miłe odnajdywać niekiedy krztynę wiary w pozornie zwykłych rzeczach.
Dwadzieścia cztery godziny to stanowczo za mało, zważając, że nauczyciele wymagają, by każdego przedmiotu uczyć się systematycznie - a że jest ich trochę, to i czasu potrzeba, żeby się nauczyć. Mimo to mamy tego czasu mało, a ja go tak bezczelnie marnuję, pisząc notkę na blogu. Myślę jednak, że coś w tym jest i powinnam pisać.
Noc jest taka cicha, zakłócana tylko cichym szumem lekkiego, przenikliwego wiatru i bezgłośnym opadaniem płatków śniegu. Trochę to piękne...

czwartek, 12 lutego 2009

bo sen to nic złego

nie bój się, nie uciekaj przed snem,
bo sen to nic złego nic takiego nic wielkiego
kiedyś przyjdą takie dni
kiedyś przyjdą lecz nie dziś


Dzisiaj czuję się nieco lepiej niż wczoraj.
Mama dzisiaj szła do pracy na późniejszą godzinę - wyprowadziła psa, kupiła świeże bułki i zrobiła mi śniadanie. Siedziałyśmy w kuchni, piłyśmy herbatę, jadłyśmy i gawędziłyśmy, jak za dawnych czasów, bawiąc się co jakiś czas z wyjątkowo dziś nadpobudliwym Rubinem. Jak za dawnych czasów trochę. Ale nadal czułam ten dystans.
Czarne sny mnie dopadają, obudziłam się dzisiaj nagle, złapałam za rękę i kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam przez uchylone do połowy drzwi psa, kotłującego się na swoim legowisku. To było dziwne. Nie wiem, czemu. Ostatnio coraz częściej śpię z misiem i w sumie muszę mu zszyć łapkę i nadać jakieś ładne imię. Niestety, to miłe, pluszowe stworzenie nie cofa koszmarów sennych, które wciąż mnie nawiedzają. Ale spokojnie, za miesiąc już psychiatra...
Choroba wzmaga we mnie nienawiść. Nie sądziłam, że to uczucie potrafi być tak obezwładniające.
Mama oznajmiła, że ma jutro pogrzeb w rodzinie, ale nie może pójść. Zdziwiona, spytałam, kto umarł.
Wujek, od strony dziadka (tata mojej mamy, bla, bla). Zbigniew. Widziałam się z nim ostatnio w trzecim/czwartym kwartale 2008 roku. Oczywiście, dopiero dzisiaj mama uraczyła mnie newsem - "No, wiesz, ten wujek, co był gejem". Wujek-gej? Mamo, pierwsze słyszę. On... On był gejem? Gej w rodzinie? Naprawdę? Nie mogłam uwierzyć. Znam przecież co prawda sporo homo i biseksualistów, ale w szkole i wśród rodziny jako jedyna czułam się tą nie-heteroseksualną gałązką. A tu się nagle okazuje, że umarł osiemdziesięcioletni korzeń. Głupio dopytywać o niego dokładniej teraz, szkoda trochę, że dopiero teraz wiem.
Znowu śnieg, mimo wszystko mam go trochę dość. Tęsknię za wiosną - chcę już zobaczyć słońce, zieleń trawy i poczuć ciepły wiatr, który odrzuca to płonące w środku uczucie, które nie przynosi nic więcej, prócz bólu, łez i żalu. Mowa oczywiście o nienawiści. Tak dziwnie nie liczyć dni, gdyby nie telewizja i internet, nie pamiętałabym nawet, że wkrótce Walentynki. Może to efekt rzadkiego wychodzenia, ale jakoś nie widzę tych zeszłorocznych, różowych serduszek w każdym sklepie. Całe szczęście!
Niewykluczone, że będę teraz pisać więcej niż raz dziennie, skoro mam tak dużo wolnego czasu. Wspominałam już, że uwielbiam Patricka Wolfa? Tak? To dobrze.
Staram się też nie myśleć o marzeniach, bo nieco mnie przytłaczają swoją abstrakcyjną naturą. Tak jakoś, o. Zaczynam gadać o Dupie-Maryni chyba - bez urazy oczywiście dla szanownej Maryni!

jest zbyt późno, proszę, śpij.

środa, 11 lutego 2009

to show you never can tell.

Dlaczego ja tak rzadko tutaj piszę? Z racji nieprzemijającej melancholii, powinnam przelewać smutek w słowa i chociaż w ten sposób sobie pomagać, bo doskonale wiem, że opisywanie uczuć w tekście i ogólne pisanie o sobie i swoim dniu przynosi mi pewną ulgę. I co? Czy korzystam z tego często? Nie. Pytanie, czemu? Ja wiem - ja zwyczajnie mam lenia.
Ojciec kupił laptopa i mam już cały komputer dla siebie. Kierowany wyrzutami sumienia, zakupił mi również nowy, płaski monitor - oczywiście, trochę za późno, bo dzięki temu staremu nabawiłam się wady wzroku i okulary są konieczne. Ale jak to się mówi, liczą się chęci? Mhm.
Coraz częściej przyłapuję się na tym, że myślę o wyjeździe do Londynu. Może dlatego że to coraz bliżej, jeszcze tylko trzy miesiące. Skłamałabym, mówiąc, że się nie boję. Boję się tego wyjazdu. Boję się, że nie dogadam się z rodziną, z którą będę mieszkać przez te banalne cztery dni, boję się, że w czasie podróży stanie się jakiś wypadek, że ktoś mnie okradnie (ojciec skutecznie zaczął mi gadać o londyńskich nożownikach. Uwielbia mnie chyba straszyć). Jestem przepełniona lękiem. Za miesiąc idę do psychiatry, dostałam skierowanie od psychologa. Słodko, nie? Ale ja się cieszę. Może coś pomoże, przepisane mi będą jakieś psychotropy czy leki. Pokładam nadzieję w jakichś ohydnych lekach, rany boskie. A Uma Thurman i John Travolta rozświetlają aurę swoim tańcem, który uwieczniony mam na kalendarzu od Mojej (i tylko Mojej, do cholery. Tak, zazdrość też ostatnio jest uczuciem, które mnie nawiedza). Pograłabym sobie w Simy, gorzej że mój komputer jest tak stary, że nie spełnia większości wymagań tejże gry. Na now muszę nieco poczekać (zakład, że będę mieć już The Sims 3, zanim tata kupi mi nowy? Ha, ha!). Dodatkowo coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że stary akustyk cioci pamięta Związek Radziecki i nie nadaje się już do gry. Szkoda.
Aktualnie leżę chora z klawiaturą i myszką w łóżku. Wczoraj po wycieczce klasowej do ZOO od razu padłam spać. Obudziłam się otępiała, ze stanem podgorączkowym, wstrętnym katarem i bolącym gardłem. Dzisiaj muszę się podkurować, bo jutro na edukacji teatralnej odgrywamy w grupach scenki z Romeo i Julii, a jeżeli mnie nie będzie, to pani ukatrupi cały mój team - bo to ja nawijam najwięcej. Ciekawszych odsyłam do tegoż szekspirowskiego dzieła, a dokładniej drugi akt, scena również druga. Gram Merkucjo, jak tak się zastanowiłam, to naprawdę jest to całkiem ciekawa postać. To coś więcej niż słodki, grzeczny Pinokio ze świątecznej sztuki (dotąd pamiętam, jak Ola w ostatniej scenie zapiszczała i rzuciła się na mnie z takim zapałem, że zgniotła mi papierowy nos... Grunt, że tylko ten papierowy!). Oczywiście, "Czy aby na pewno..." odniosło spory sukces. Spotkaliśmy się z dużym zapałem uczniaków i dużymi salwami śmiechu. To mi się podobało! Więcej takich sztuk. Jedyny problem w tym, że nie wszystkie klasy to widziały (a dlaczego, to nie mnie pytać. Pojęcia nie mam!).
Za chwilę zrobię sobie po raz enty herbatę z cytryną i poszperam po lekach. Chociaż coś czuję, że jednodniowa kuracja nie zakończy się sukcesem. Cóż, ewentualnie pójdę tylko na edukację teatralną, która jutro jest ostatnią, siódmą lekcją na naszym planie.
Tata kupił ciasto francuskie. Eksperymentowałam - parówki z serem w cieście oraz ciasteczka z powidłami. Nie przepadam za powidłami, ale na cieście francuskim były pycha. Tata twierdzi, że opakowanie takiego ciasta kosztuje niecałe dwa złote - tak więc gdy go przekonam, żeby ponownie udał się do Biedronki, ciastek będzie więcej.
W ogóle! Ostatnio zachciało mi się grać w Monopoly, którego nie widziałam od przeszło już chyba... Trzech lat? Od czasu przeprowadzki z Zakroczymia do Warszawy. Gra jest gdzieś na pewno, pytanie, gdzie. Znając mój dziki fart, jest zakopana w jakiś worze, w najgłębszym kącie naszej ciasnej piwnicy. Super.

Chyba trochę mi lżej. Troszeczkę, ale zawsze.
Cholera, muszę częściej pisać!