poniedziałek, 7 grudnia 2009

ha

i jot ka el eł em

tak mi szczęśliwie jakoś. lepiej. lżej.
dobrze tak.

jutro w miarę luźny dzień, miło.
co może przynieść nowy dzień?
zagadka zagadka :)


to w końcu jesień, zima, lato czy wiosna?

niedziela, 6 grudnia 2009

late

i'm here again, a thousand miles away from you
a broken mess, just scattered pieces of who i am
i tried so hard, thought i could do this on my own
i've lost so much along the way

then i see your face, i know i'm finally yours
i find everything i thought i lost before
you call my name, i come to you in pieces
So you can make me whole

i've come undone
but you make sense of who i am
like puzzle pieces in your hand

when i see your face, i know i'm finally yours
i find everything i thought i lost before
you call my name, i come to you in pieces
so you can make me whole

i tried so hard, so hard
i tried so hard

then i see your face, i know i'm finally yours
i find everything i thought i lost before
you call my name, i come to you in pieces
so you can make me whole
so you can make me whole


~*~

teraz już trochę za późno.
nie szkodzi, mój drogi Mamoru. nie żałuję, staram się przynajmniej.
tym razem, po raz pierwszy zdrowy rozsądek jest twardszy od pękającego serca. tego chciałam? niewykluczone, choć może jestem najzwyczajniej w świecie uparta?
dzisiejsza noc była ciężka. wciąż się budziłam, z bolącym brzuchem i suchością w ustach. nie miałam nawet siły sięgnąć po butelkę wody, która stała przy łóżku. i za każdym razem śnił mi się ten sam sen. oddychałam ciężko w ciemność, prosząc o jakikolwiek inny, zarazem błagając o jeszcze.

nie chcę się już z niczego tłumaczyć. chyba.

czwartek, 3 grudnia 2009

nothing else

nie polepszyło się, nie wróciło do normy.
już raczej nic nie będzie tak samo.
i nie mów mi, Mamoru, że będzie dobrze. sama o tym wiem. muszę się tylko przyzwyczaić do nowego położenia.
o bogowie greccy, dopomóżcie, jeżeli mój Anioł Stróż zapomniał.


może i od początku to było spisane gdzieś.
nie mów mi o przeznaczeniu, Mamoru. ono nie istnieje.
i tylko boję się, że już nikt nigdy nie będzie mnie kochał z całej całej siły, tak mocno, by chcieć o mnie walczyć.
czuję się jak rozdeptane gówno, pomimo że ja to wszystko zakończyłam.

niedziela, 22 listopada 2009

god damn

coś mi odpierdoliło. to bardzo bardzo źle.
sądziłam, że nie mogę sobie pozwolić na to, co było w zeszłym roku, że nie będzie czasu. ale nawet w biegu, otoczona śmiechem czułam to przygniatające uczucie.
błagam, tak bardzo chciałabym nie myśleć. chociaż na chwilę wyłączyć to pieprzone myślenie, zapomnieć.
to pierdolona sytuacja bez wyjścia. przy każdym kroku, obojętnie czy w lewo czy w prawo, będę w jebanym gównie.
prośba do mojego anioła stróża z Królestwa: chcę, żeby dzisiaj mi się polepszyło, żeby wszystko wróciło do normy.
choć mam poczucie, że nawet jak to ciągłe myślenie się skończy, to nic nie będzie już tak samo, zawsze będę mieć poczucie że jednak... jednak czekam, aż to posypie się w gruzy. albo cokolwiek innego. czyżbym traciła wiarę w rozkwit? może po prostu zaczęłam być realistką. może.
jak małe dziecko, miałam wczoraj ochotę zniknąć. nie zabić się, nie zamknąć się w pokoju i nie wychodzić (choć to już bardziej), nie uciekać w dalekie kraje. chciałam po prostu zniknąć, jakby mnie nigdy nie było. by nie ponosić konsekwencji swoich czynów grzechów emocji uczuć. by nie odczuwać nic. tak, jakbym nigdy nie istniała, bo wtedy nie żałowałabym, że zostawiam wszystko za sobą już na zawsze i zatapiam się w Niebyt. jak małe dziecko, bo się bałam odpowiedzialności za wszystko, co zrobiłam.
za wszystko się płaci, gdzieś tam w górze bankier spisuje moje rachunki i długi. nie pieniężne, niestety, bo z tego wygrzebałabym się chociaż pracą w kamieniołomach. a z nie-pieniężnych mogę nie wygrzebać się nigdy.

piątek, 20 listopada 2009

burdel

mętlik razy raz dwa trzy dziesięć sześć i dziewięć.

syndrom nieszczęśliwego związku
piętnaście lat
może kiedyś będzie trudno

cholera, nie pomyślałam o tym.
ale... może kiedyś, dopiero kiedyś.
może nigdy.
nigdy nic później gdy koniec.

kiedy?
kiedy nagle całkowicie sobie uświadomię, że będę kaleką? pod koniec?

głupia jestem i młoda. może za.

sobota, 14 listopada 2009

make me stay when i should not



mała warszawa
a wydaje się spora, co?

po pół roku żalu i niechęci uspokoiłam się i kiedy zobaczyłam ją, było spokojnie. dotąd kiedy tylko o niej pomyślałam, wciąż sypały mi się po głowie słowa, które zostały powiedziane i bolały. już nie bolą. teraz przypomniały mi się dobre chwile i tylko dobre. nieważne, jaka jest teraz. była dobra, dla mnie. nawet, jeżeli nasza relacja była trudna.
wydawało mi się, że nasze spojrzenia na sekundkę się spotkały i uśmiechnęłam się. miałam wręcz ochotę się śmiać, podejść, ale chyba nie chcę jej przeszkadzać. może dobrze się stało? póki nie wiemy, co się dzieje w głowie drugiego człowieka, lepiej zachować egoistyczne pobudki w sobie.
w każdym razie wybaczyłam sobie i jej. ale nie tęsknię, bo zwyczajnie wiem, że mi nie wolno.
znałyśmy się krótko/długo, na tyle, żeby zostawiła ślad. taki już ze mnie wrażliwy /może frajer/ wrażliwiec. jeżeli ktoś był w moim życiu na tyle ważny i został we wspomnieniach, nie pozwolę za nic, żeby odmalował się jako negatywna postać. może dla własnej selfishystycznej satysfakcji, może z optymizmu, który nawiedza mnie coraz częściej.

wysoki niski stopień egoizmu.
mała duża warszawa.
krótki długi czas.

bo średnio brzmi źle.


emocje są trudne. nie żałosne, trudne. trudno jest je przeżywać, przyznawać się do nich. uczymy się chyba tego całe życie.
po tygodniu ciężkiego przeziębienia wylazłam z domu na japoński i rzeczywistość mnie spoliczkowała. zimno i szaro! dobrze, że słońce już wyszło.
poza tym to który kretyn ogłosił piątek trzynastego dniem pechowym? mój był cudowny!

niedziela, 13 września 2009

dość

ja, moje decyzje, moja droga (w końcu drogi innych się rozchodzą i tak, sam to mówiłeś chyba, drogi /nie/znajomy /jak mam nazywać znajomym kogoś, kto wciąż pomijał mówienia o sobie, który nigdy nie mówił mi, co czuje, kiedy robię to a tamto. wychodzi na to, że nie znam.../), moje zjebane myśli i popierdolone uczucia.
trudno, jestem kowalem swojego losu i to nie od dzisiaj i nie od wczoraj. mam już dość poczucia, że to zawsze z mojej winy, że to ja jestem tą złą, nieidealną, nie rozumiejącą cudzych uczuć. mam dość wychodzenia z inicjatywą 'spróbujmy znów, od nowa'. bo zawsze, zawsze ja to muszę robić. nie mam już siły na tę zabawę. pałka zapałka. spłonie wszystko i tak. dopisuję to jako kolejną porażkę relacyjną w moim życiowym kalendarzyku rozliczeniowym. bo ja już nie mam siły się płaszczyć i nie wyjdę z żadną inicjatywą.

a poza tym to szkoła Mamy okazała się kłamliwa, bo nie znajduje się w centrum, tylko na służewcu, a zajęcia są 4 razy w tygodniu i Mama musi zmienić pracę.
a japoński w tym roku szkolnym będzie w godzinach od dziesiątej rano, do wpół do dwunastej.
witamy w świecie dorosłych.

niedziela, 6 września 2009

zakręcioszek

długo zastanawiałam się nad tą notką i zawsze kiedy pomyślałam o niej, będąc przy komputerze, stwierdzałam u siebie brak weny. teraz, grzejąc dłonie ciepłym kubkiem z beatlesami dochodzę do wniosku, że brak mi było w tamtych momentach herbaty, którą piję praktycznie zawsze podczas pisania.
jak większość teraz zdążyła zauważyć, ograniczam kontakty międzyludzkie do minimum. przestałam szastać słowem 'przyjaciel' na prawo i lewo... stąd wiem już i mam dla siebie odpowiedzi na pytanie, do kogo zwracać się z problemami. mam od tego... 3 osoby? maksimum trzy chyba.
dobrze, poza przyjaciółmi są też koleżanki, znajomi... dobrze. raz na jakiś czas razem porozmawiamy, wymienimy między sobą cześć i tradycyjne 'co tam?'. ale wiecie, wzięło mnie ostatnio na rozkminkę... jak nazwać ludzi, którzy są dla mnie kimś więcej niż znajomymi, ale nie potrafię jeszcze nazwać ich przyjaciółmi ze względu na zbyt mały okres czasu? takie to głupie, że ustawiam ludzi w swoim życiu w hierarchii własnego, poronionego umysłu, ale tak po prostu mam. jak mam określać ludzi, z którymi codziennie siedzę na korytarzu, śmieję się dzięki nim w głos, odżywam? znam ich dwa lata a to stanowczo za mało, żeby nazwać to przyjaźnią, która kwitnie na przestrzeni większej ilości lat. a jednak byłoby niewdzięczne obdarzać ich mianem 'znajomych', którzy znaczą dla mnie niewiele. byłoby to nie w porządku wobec mnie samej, wobec nich i tego, co między nami jest. jak z tego wybrnąć?

rok szkolny rozpoczął się pełną parą i tylko zjeby sprawiają, że widzę sens chodzenia tam. polonistka już zadała nam na czternastego lekturę (A. Fredro, "Zemsta" - spoko, spoko.) i rozprawkę na temat tego, co jest lepsze - życie na wsi, czy w mieście. żałuję, że nie możemy sami sobie wybrać tematu na rozprawkę. ten temat jest nudny i w pewien sposób, cóż, banalny. czemu nie mogę poruszyć na przykład tematu związków partnerskich *monotema*, czy wyższości luźnej atmosfery w szkole nad sztywną?
a propos ostatniego zaproponowanego przeze mnie tematu rozprawki - pierwszego dnia w szkole, kiedy lekcje się rozpoczęły, na dwudziestominutowej przerwie usiedliśmy w osiem osób na środku patio, Domino wyciągnęła plastikowe talerzyki i sztućce, a Yeti naleśniki i słoiczek nutelli i urządziliśmy sobie przerwę śniadaniową. oczywiście, pani wicedyrektor poprosiła, byśmy więcej tak nie robili, bo wprowadzamy zbyt swawolną atmosferę i zaraz pierwszaki zaczną chodzić po ścianach. oczywiście, jak mają nam dowalić dodatkowego reżimu, zasad, dnia w którym przychodzimy na galowo - bardzo chętnie! ale kiedy nie robimy nic wbrew regulaminowi szkoły (usiedliśmy, kulturalnie na talerzach i z pomocą sztućców zjedliśmy naleśniki, posprzątaliśmy po sobie...), ale jest to zbyt wesołe - pogonić gówniarzy! no, ja pierdolę.
uch ach och, ależ się rozpisałam, a herbata mi stygnie! zielona, z wanilią i pomarańczą. bo twinings już się skończył.

a Mamoru radzi mi oderwać się od FarmVille na facebooku i zająć się rozprawką. pff.

poruszę jeszcze jeden temat, ale tak krótko. mama poszła do nowej pracy, z której będzie mieć stałą pensję, dzięki czemu w październiku będę mieć nowy komputer i będę mogła grać w Simsy i ściągać tyle muzyki, ile będę chciała, YAAAAY! tyle, że wcześniej pracowała 3 dni w tygodniu, a teraz 5 dni i pomimo że potrzebuję jej uwagi, to nie ma takiej możliwości. w październiku idzie się uczyć do studium opiekunek dziecięcych, będzie uczyć się w weekendy w budynku LO Hoffmanowej (TAK! niezłe jaja, nie?), ale obiecała mi, że któregoś dnia skoczymy sobie razem na kawkę po jej zajęciach. ta myśl podtrzymuje mnie na duchu.
lato się kończy, jesień i zima nadchodzi. muszę koniecznie skontaktować się z psychiatryczką i założyć sobie pamiętnik. to będzie ciężki semestr...



rozpisałam się troszkę, ale to chyba dobrze. dobrze dla mnie.

piątek, 21 sierpnia 2009

stars in Penzance

- no i jak, Klaudia, masz tam jakiegoś fraglesa?
- fraglesa?
- no?
- a, faceta. co ty, przestań.
- pewnie, Magda, przecież Klaudia to lesba.
- no co ty?
- no jasne, jestem kobietą wyzwoloną...
- ale tak poważnie! jesteś?
- nie jestem lesbą...
- ale masz dziewczynę!
- wcześniej nie wierzyłaś, pf! jestem bi...
- a co to znaczy? że...
- żeby życie miało smaczek...
- aaaa.

[moja rozmowa z dwiema ciotkami]

~*~

mam herbatę twiningsa truskawka i mango!
poza tym to jestem szczęśliwą biseksualistką /teraz/ w związku /znowu/. czyli innymi słowy mówiąc, nic ciekawego. przepisuję zeszyt od wosu /zeszyt z Big Benem, mójmójmój/ i przygotowuję się do korków z matmy.
poznaję sobie nowe piosenki Patricka i tęsknię za Londynem.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

little boy little boy

chodzi mi po głowie milion spraw.
męcząca rzecz
i zmartwień staw.

taka poezja na próbę, zabawne.

tęsknota męczy, ale pocieszająca jest radość, świadomość posiadania tego bezcennego skarbu.

mózg przepala się od myśli.
ten pomysł, i ten, jeszcze ten. i tamten którego nawet nie potrafię nazwać.
czyżby kryzys twórczy?

piątek, 14 sierpnia 2009

desire desire




w sumie to
miałam jakiś górnolotny pomysł na treść notki,
ale tyle się dziś działo dobrego...
że ogłupiałam ze szczęścia i zapomniałam. idiotka ze mnie!

mówię `tak`
i wchodzę trzeci raz do tej samej rzeki.
powiadają, że do trzech razy sztuka?
oby, oby.

środa, 5 sierpnia 2009

sweetness

już zaczęłam się martwić liceum. desperacko chcę do słowaka i planuję już ogromną harówę przez cały rok szkolny.
mam zamiar spytać się Uli, czy przesadzam bo podejrzewam, że większość ludzi z klasy zacznie nad nową szkołą myśleć dopiero w marcu. a ja już się stresuję, planuję i już zaczęłam się uczyć. stres połączony z ogromnym pragnieniem. chcę do tej szkoły. i tylko do tej.
odkąd bratek wymodlił deszcz, zrobiło się ciut chłodno. o dwudziestej pierwszej jest już ciemno, lato schyla się ku końcowi. strasznie szkoda.
pieprzyć miłość i pieprzyć zajętych facetów. zauroczenia nie są nieśmiertelne, a ładne dłonie niekoniecznie mówią o czystym sercu. bez nadinterpretacji.

poniedziałek, 27 lipca 2009

without you i'm nothing

/24.07/

Papieros za papierosem. Zabija samotność w obłokach goździkowego dymu, czytając książkę. Nie myśleć. Myśli wywołują jedynie niepotrzebną melancholię.
Komórka milczy. Bardzo dobrze. Bez sensu dobijać się cudzymi słowami. Jest całkiem sam, w półmroku lampki. Dym pieści palce, fotele. Naiwna nadzieja tli się, jak żar w popielniczce. Gasi go bezlitośnie. Nie ma nadziei. Nie można jej do siebie dopuszczać, bo tak jak miłość, przynosi tylko rozczarowania. Chce zadzwonić, do kogokolwiek. Wybiera numer i rozmyśla się po dwóch sekundach. Czerwona słuchawka. Nie może wołać i każdego prosić o ratunek. Przed samotnością się nie ucieknie, nigdy.
Kolejny papieros, ciepły trzask podpalanej zapałki. Szare westchnięcie. Popija substancje smoliste kwaśną, zimną lemoniadą. Skoro tyle ludzi pali, to może rak płuc nie jest wcale taki straszny...
Rozbite marzenia są jak okruchy szkła. W podświadomości stąpa po nich bosymi stopami. To jego droga donikąd. Rozpoczyna ją dzisiaj.

czwartek, 16 lipca 2009

do not fear







Powróciłam z Mazur, na których to moja prawa ręka przeżyła piekło. O ile od marca męczy mnie nawracająca wysypka, o tyle w Marksewie obie ręce świetnie się goiły... do czasu. Właśnie, dopóki w nocy nie zaczęłam przez sen drapać prawej ręki, na której pojawiła się żywa rana. Co mi z niej nie leciało! Aby nadać sensacji opowieści, mogłabym nawet przyznać, że leciało wszystko, sok pomarańczowy również. Wycierpiałam się z tą ręką drugi tydzień pobytu nad jeziorem - nie pomagało nic, mydło, clotrimazolum, szałwia, rumianek. Dopiero, kiedy przyjechał tata, zabrał mnie na dyżur ambulatoryjny. Lekarz był profesjonalny - rzucił "zapalenie alergiczne" i przepisał maść z antybiotykiem, po której od razu mi się poprawiło i po żadnej ranie czy wysypce nie ma już prawie śladu. Zapalenie alergiczne! A lekarz pierwszego kontaktu z Warszawy nie był w stanie powiedzieć co mi jest i dał jakąś maść robioną która w ogóle mi nie pomogła! Zrozum tu kompetencje niektórych lekarzy.
Tak poza tym, na Mazurach było sielsko. Dobra pogoda, dobry alkohol, dobre żarcie i luksus. Choć przyznam, że najchętniej wylegiwałam się całymi dniami w łóżku - to był dla mnie prawdziwy odpoczynek od stolicy, w której zazwyczaj biegam jak niewyżyta na spotkania ze znajomymi. I nauczyłam się całkiem niewybrednych powiedzonek - "liż mi dupę", "żryj gówno", czy "łykaj grzyba aż po same kule". Wakacje spędzone z rodziną mają swoje plusy, prawda?
Pogoda daje w kość i bynajmniej nie zachęca do wyjścia na zewnątrz. Ciśnienie miażdży mi głowę i wywołuje mdłości. Masakra. Odliczam dni do powrotu mojej Różyczki, planuję co jej pokazać, co powiedzieć na najbliższym spotkaniu. Stęskniłam się, miesiąc rozłąki to nie myszka Mickey. Ach, żeby było jasne - moja dziewczyna jest ratowniczką. Taka jestem próżna i muszę się nią pochwalić, bo jestem z niej dumna jak paw.
Bez względu na upały, herbata w szczotkach przynajmniej raz w tygodniu. To mi się podoba!

sobota, 27 czerwca 2009

vacation

Od czasu zakończenia roku szkolnego ciągle jestem w biegu! Do domu wracam tak późno, jak tylko pozwala mi niezadowolona mina ojca i jem jak ptaszek, bo po prostu nie mam czasu.
Czas na urlop od zabieganej stolicy. Dwa tygodnie na Mazurach, gdzie zasięg w komórce nie zaszczyca mnie tak pięknie, jak w większych miastach. Zadupie, co tu dużo mówić! Ponad miesiąc nie zobaczę tej ślicznej buzi, gorącej czekolady wpatrującej się we mnie zza kurtyny gęstych rzęs, zniknie słodki zapach z moich nozdrzy. Tak gorzkawo, tęsknotę zapijać będę soplicą, piwem i tequillą. Nie, wcale nie jestem alkoholiczką!
Opalę się, schudnę - fryz niewidoczny jest, bo mama podcięła mi w tym tygodniu koncówki, nieco je cieniując. Czuję się świeżo, mogę jechać!
...tyle, że nawet się jeszcze nie spakowałam. Ups?

niedziela, 31 maja 2009

oblivion

Chciałabym wierzyć, że rzeczywiście wyrwałam się już na zawsze od tych toksycznych oparów. Całe szczęście, że nastąpiło to teraz, a nie później.
Niekiedy budzi się we mnie narwana, zbuntowana nastolatka. W różnych momentach mojego istnienia mówi mi nagle `Sprzeciw się! Zbuntuj, nie mają prawa ci rozkazywać, to twoje życie!`. Wtedy pytam, po co mam się buntować, a ona mi odpowiada, że dla siebie, ot, tak sobie, bo mogę się wykręcić trudnym wiekiem. Usilnie z tym walczę, bo zamiast porywczo wszystko niszczyć, staram się zbudować podstawy do tego, by uważać się za osobę dojrzałą. Niekiedy to jest niestety silniejsze i potrafię władować komuś dawkę gorzkich słów, ale to nie przynosi mi praktycznie żadnej satysfakcji.
Niedługo koniec roku, może jednodniowy wyjazd jeszcze przed Mazurami. Mama stwierdziła, że się zastanowi, więc to moje chwile prawdy. Rozpoczęłam akcję "Córka Odpowiedzialna", czyli przekładam swoją miłość do niej na czyny. Dzisiejszego ranka pozmywałam po wczorajszej imprezie rodzinnej, przyniosłam dwa baniaki wody oligoceńskiej, a gdy wzięłam smycz i zaproponowałam psu spacer (bez poprzedniego upomnienia mamy!), rodzicielka spytała się mnie, czy aby na pewno dobrze się czuję, może potrzebuję jakiejś wizyty u doktora Klamki. Zaczęła się zastanawiać, czy nic od niej nie chcę, a ja tymczasem staram się, by sprzątanie po sobie i własnowolne spacery z psem weszły mi w nawyk. Z drugiej strony to wspaniałe przygotowanie się do osiągnięcia piętnastego roku życia, skoro tak śpieszy mi się do dojrzałości i dorosłości.
Piszę scenariusz musicalu, który bardziej widziałabym na deskach teatru, niżeli na wielkich ekranach kin. Pierwszy w życiu scenariusz, ktory nigdy nie ujrzy światła dziennego. Pisany dla własnej satysfakcji. Planuję przetłumaczyć go na angielski... kiedyś. Grunt to inspiracja i przyjemne wirowanie wyobraźni w głowie.
Kawaler osładza mi zieloną herbatę pitą w przyjemnie cichej samotności. Mam zaległe trzy kawy, po wystawieniu ocen będzie trzeba je nadrobić!
I zagłuszyć libido.

czwartek, 21 maja 2009

missed

Soon there'll be Flowers in the river,
Tears been shed,
You'll be missed.



Szkoda mi. Bardzo mi szkoda.
Wróciłam z Londynu. Tutaj już nie jestem w stanie uciekać przed samą sobą.
Skończyła się sielanka z akcentem brytyjskim w tle. To jest życie, moi drodzy. Po kilku dniach, w których powtarzałam sobie, że wszystko będzie dobrze, nagle wszystko zwaliło się mi, nam na głowę. Cholernie się boję. Czas wydaje się taki niedościgniony. Moje serce waży teraz kilkanaście kilogramów więcej. Czy to złośliwość losu? Czy może obserwuje, wystawia nas na tak ciężką próbę? Chwilami mam histeryczną ochotę wsunąć dwie paczki aviomarinu. Błagam, dajcie nam szansę być. Włożę w te starania całe swoje serce, ale nie odbierajcie mi najwspanialszej części mojego życia, jaką kiedykolwiek mi dano.

Desperacko chwytam każdy jej uśmiech, każde spojrzenie czekoladowych oczu. To było bardzo piękne i bardzo smutne pożegnanie.
Damy radę?

I throw my flowers in the river
The tears have been shed, you are missed

niedziela, 19 kwietnia 2009

to be free


Moja wartość jest maleńka i ciągle spada. Żeby tak jeszcze ten cholerny funt spadał, psiakrew.
Ojciec na osiemdziesiąt procent wie, że jego córeczka nie jest hetero. Jak się chyba zorientował, to do końca dnia już się nie odezwał. Teraz zachowuje się niby normalnie, ale bardzo mnie unika - dzisiaj, kiedy weszłam do kuchni i gadałam z mamą o głupotach, wziął laptopa i bez słowa przeniósł się do pokoju. Rodzicielce ze swoich podejrzeń się nie zwierzyłam - zwątpiłam, kiedy wczoraj wyszła szybko z pokoju, kiedy rozpłakałam się w głos na jej oczach. Co, przestraszyłaś się? Masz o co, doprawdy, wcześniej ględziłaś, że psychiatra mi przecież niepotrzebny. Teraz jednak chyba zmieniła decyzję, bo Gośka ma mi załatwić w Instytucie Onkologii badania krwi. Przed Londynem chcę koniecznie pójść do psychiatry, strasznie boję się tą podróżą. Czemu? Wiadomo - bo zjawiła się paniczna fobia. Jak się nazywa fobia przed śmiercią? Nekrofobia chyba. Nawet pojawiające się u mamy siwe włosy wzbudziły we mnie histerię. Boję się, że ktoś dla mnie bliski umrze. Boję się, że ja umrę - po pierwsze, marnując życie, którego w rzeczywistości tak bardzo pragnę, choć nie potrafię z niego korzystać. Boję się, że po śmierci nic nie ma. Niewiadomo jak bardzo beznadziejne mam życie, czucie jest czymś bardzo ważnym dla mnie. To takie beznadziejne - nie potrafię żyć, nie potrafię umrzeć.
Wystarczy wzmianka o śmierci, a zaczyna się nagły atak paniki - dreszcze, płacz. Nawet teraz cała się trzęsę. Boję się nawet o tym pisać. Jestem chyba strasznie żałosnym człowiekiem. Jeszcze bardziej, desperacko, pragnę tych leków od psychiatry. Chcę, żeby mi pomogły. Dalej próbuję sobie radzić w sposób, z którego nie powinnam korzystać. Ogólnie, nic nowego, moi drodzy - jest źle.
A tak w ogóle, to mam czkawkę i kaszel jednocześnie. Masakra.

piątek, 10 kwietnia 2009

in your hands

Jako tako się układa. Naprawiło się co nieco, do końca szkoły już blisko. Wolę nie myśleć, jakie oceny będą na świadectwie. Nie chcę myśleć o szkole. Są święta, cholera.

Wiosna w Warszawie, jest coraz cieplej, zakwitają kwiaty i budzą się wszystkie wstrętne robactwa. Dzisiaj, w czasie porządków w domu, mama zamiatała balkon - z kłębów kurzu wynurzyła się osa, chyba spędziła tam całą zimę, przesypiając. Cóż, jej przebudzenie nie trwało zbyt długo, mama ukróciła klapkiem jej żywot. Co poradzić! Są święta - wszyscy musimy cierpieć!
Stwierdzam, że muszę ograniczyć palenie. Postanowienie wielkanocne - ŻADNEGO papierosa do końca kwietnia. Żadnego!

Gardło mnie boli, dzielnie ssę takie tabletki, tymianek z podbiałem, czy jakoś tak. Mają smak anyżkowy. Tak mówi mama, ja nie mam pojęcia, o co jej chodzi. Dodatkowo ćpam wapno - może dzięki temu uda mi się wreszcie pozbyć tej okropnej wysypki z rąk!
Boże, coraz bliżej do Londynu, zaczynam wariować, trochę ze szczęścia. Muszę sobie kupić jakiś dobry zeszyt, bo obiecałam Mojej list w formie pamiętnika. Nawet się cieszę, że naprodukuję się dla kogoś każdego dnia i zostanie to przeczytane. Posprzątałam pokój, znalazłam też niezbędnik - mini słowniczek angielsko-polski polsko-angielski. Przyda się bardzo.
Mama zrobiła dziś trzy ciasta, oczywiście, z moją malutką pomocą. Jutro pozostają nam tylko sałatki i karkówka... Oraz kilka innych. Nie pamiętam już.
Dostałam od dziewczyn plemnika! Zwanego pieszczotliwie dobrym duszkiem. I wiecie co?!
On się uśmiecha!

Specjalne podziękowania dla mojej wspaniałej dziewczyny, która lituje się nad moim antytalentem do fotografii i ogólną beznadziejnością aparatu i obrabia mi dzielnie zdjęcia w swoim magicznym photoshopie.
Oraz dla Nan, za pobożny Wielki Piątek. (Jezus!)

czwartek, 2 kwietnia 2009

może

Zrobiliśmy wczoraj kawał naszej polonistce, na Prima Aprillis. Podzieliliśmy się na grupki i pochowaliśmy w różnych częściach szkoły, pozostawiając na drzwiach klasy karteczkę z informacją, że klasa druga ce odrabia dzień wagarowicza. Dorzuciliśmy jeszcze ważkie post scriptum "Pobawmy się w chowanego".
Pani przyznała, że to był najlepszy kawał w całej jej nauczycielskiej, piętnastoletniej karierze, którą... kończy za miesiąc.
Szok, a potem śmiech. Myślelismy, że żartuje, zważając na datę. Ale nie żartowała. Po cichu zdjęłam okulary i wytarłam ukradkiem wilgotne oczy. Moja ulubiona nauczycielka! Odchodzi sobie do jakiegoś głupiego ministerstwa rolnictwa.
Wieczorem pojechałam z niewielką grupką z klasy do teatru Buffo, na "Metro". Świetne efekty świetlne, miła dla ucha muzyka. Tylko koniec głupi, o. A po trzydziestu minutach odkąd usiadłam na swoim miejscu rozkminiłam, że główną bohaterkę gra Natasza Urbańska. Wyszłam z teatru zadowolona z obcowaniaze sztuką. Spotkałam panią L., wygarnęłam że jej nie wierzę i ma nam to powtórzyć jeszcze jutro, bo to niewiarygodne - przyjęła to ze śmiechem, przytulając mnie lekko i całując w policzek. Czy coś w ten deseń. Mało się znów nie poryczałam.
Tata odebrał mnie i zabrał na kebaba, kiedy ze zgrozą dowiedział się, że ostatni posiłek, który jadłam, to kolacja dzień wcześniej. Zjadłam jeszcze kilka krówek w autobusie, a w bufecie w teatrze kupiłam sobie batonika od biedy. Cztery złote za snickersa, czujesz to, tato?! Masakra. Chyba jestem trochę głodna...
W domu napiłam się wody, szybko odpaliłam komputer żeby to i owo posprawdzać, a potem ległam w łóżku. Pościel pachniała - truskawkami i naszą bliskością, szczęściem, które zaznałam z Nią jeszcze tego samego dnia, przed wyjściem do teatru. Siedem miesięcy minęło. Omedetō gozaimasu.
I, oczywiście, wszystkiego najlepszego dla Lis z okazji April-Lisa. Sporo już zleciało!
Kwiecień plecień ładny miesiąc ale niech już idzie.
A w ogóle, to weekend majowy nie będzie taki, jaki sobie wymarzyłam. Ech. Trudno?
Jutro mam tylko trzy lekcje, półgodzinne na dodatek - przerwy dwie, trwają pięć minut, więc kończę o 9:40. Aż mi się nie chce iść, bo pani od matematyki powiedziała, że jej trzydzieści minut wystarczy i będzie przepytywać, a jestem w grupce, która pójdzie na pierwszą łapankę. Ups.

wtorek, 31 marca 2009

i won't hesitate no more, no more

I tried to be chill but you're so hot that I melted.

Uznaję, że robię z igły widły. To nie było nic wielkiego, a zrobiłam z tego wszystkiego potop szwedzki, prawie że.
Znowu, znowu zaczęłam to robić. To jest jak nałóg, każda chwila która wywołuje we mnie wściekłość, zaczyna mnie popychać do tego. A potem pozostaje tylko przygnębienie. Przynajmniej nie trzęsę się jak galareta i nie klnę w kółko i nie zbieram z tego powodu tysiąca pełnych wyrzutów spojrzeń mamy. Gorzej, że to widać. Chyba kupię sobie bandaż i za nim ukryję. Może i będzie bardziej przyciągać uwagę, ale widok nie będzie taki przykry.
Dzisiaj obudziłam się rozkosznie odrętwiała i już wcale, wcale nie byłam zła. Ba, zaczęłam żałować, że zrobiłam ze zwykłego, niewerbalnego incydentu ogromną tragedię. Ja mam więcej na sumieniu.
Nie byłam zła, ale w szkole nagle żal wybuchnął słoną tamą. Przynajmniej nie zostałam sama jak palec.
Mój humor waha się jak huśtaweczka. Okropne uczucie. Chcę już te pieprzone leki. Ach, i wiecie co? Na następną wizytę do psychiatry idę sama, ha! Tylko kiedy ona nastąpi, to pojęcia nie mam. Chcę już rozpocząć leczenie, bo oszaleję. Ostatnio każde bardziej denerwujące słowo doprowadza mnie do autodestrukcji. Ale nie szkodzi, może kwiecień minie szybko. Wtedy weekend, Londyn. Po Londynie może uda się popełnić mały grzeszek odrywający od rzeczywistości i jakże przyjemny.

Our time is short
This is our fate, I'm yours.

niedziela, 29 marca 2009

sundark

Wiosna wkroczyła dzisiaj przez okno mojego pokoju. Moje maniery gdzieś zniknęły, bo tylko warknęłam coś o głupim świetle i zakryłam się kołdrą. Dopiero, kiedy wstałam o jedenastej (pamiętajmy o zmianie czasowej - będzie jaśniej!) i weszłam do kuchni, to poczułam jej przyjście. Mama wymyła okna w kuchni, tak wyraźnie było wszystko widać. Usłyszałam śpiew ptaków, tak oczekiwany przeze mnie podczas tych zimnych dni.
Przedwczoraj, po odebraniu okularów, podjechałam pod liceum pana Słowackiego, aby jako przykładne seme (ha, ha! Dobre sobie!) odebrać swojego Skarba ze szkoły. W momencie, kiedy ją zobaczyłam, ani razu nie sprawdzałam godziny na telefonie, czas przestał dla mnie istnieć. Więc kiedy po rozejściu się zaczęłam szukać po kieszeniach i torbie komórki, zupełnie nie miałam pojęcia, gdzie mogła się zapodziać. A może, myślałam, leży pod stolikiem w KFC, gdzie kurtka zsunęła mi się na podłogę? Najgorsze było to uczucie odcięcia od świata. Nie mogłam się skontaktować ani z Moją Najdroższą, ani z mamą, ani z nikim! Nawet godziny sprawdzić.
Udałam się do metra Centrum na komisariat. Panowie Adam i Marcin z policji byli bardzo, bardzo mili i natychmiast użyczyli mi telefonu stacjonarnego, którym połączyli mnie z moją mamą (dobrze, że znam numery moich rodziców na pamięć). `Mamo, jestem właśnie na komisariacie policji... Nie bój się, nie martw, nic się nie stało... Chyba. Bo nie mam telefonu komórkowego, nie wiem, zgubiłam go, ukradli mi? Wpadłam tu tylko po to, żeby się z tobą skontaktować, zaraz wyjdę i natychmiast jadę do domu. Masz numer do mojej Oli? Nie? A coś do pisania, bo chyba znam na pamięć? Och... Szkoda. No, w porządku, na miejscu się z nią już skontaktuję... Tak... Pa.` Przez cały ten czas głos mi drżał, a łzy płynęły strużkami. Mimo to wciąż nie byłam w stanie uwierzyć, że nie mam przy sobie swojego telefonu. Nawet w autobusie wciąż naiwnie wierzyłam, że mam go w tylnej kieszeni. Dopiero, kiedy weszłam do mieszkania i mama powiedziała, że mi go ukradli, świadomość mnie obciążyła. Dzwoniła do mnie raz, było zajęte, potem już nikt nie odbierał. Nawet Ania dzwoniła z prywatnego numeru i włączyła się poczta głosowa. Poczta głosowa! Na litość boską, ja nie mam poczty głosowej! Dodatkowo, jak podejrzewałam, Moja bardzo się martwiła. Aż mnie serce zabolało na myśl, co mogła poczuć - mój telefon nie odpowiadał ponad godzinę, a potem dzwoni do niej ktoś z numeru mojej mamy. Przysięgam, ja bym chyba już sobie paznokcie zjadła, gdyby mnie postawiono na jej miejscu.
Problemy techniczne się nawarstwiły, bo komputer mi umiera. Tego samego wieczoru jednak udało mi się odzyskać swój numer - telefon pewnie został sprzedany przez złodziei. Trudno.
Zmieniłam adres bloga, tak dla pewności i poufności. Szablon również, a playlistą zajmę się później, bo nie pasuje kolorystycznie.
Wszyscy już mówią, że schudłam. Kto jeszcze ma coś do powiedzenia?
Melancholia znowu mnie dopada. Jutro kolejna wizyta u psychiatry, ale matka ją przełoży. Bo nie zrobiono mi jeszcze badań krwi. Nie mogę myśleć o wszystkim, no do kurwy nędzy.
- Lekomanko ty.
- Jasne. Postaw się w mojej sytuacji.
- No, właśnie jakoś nie potrafię. Ja też w twoim wieku miałam problemy ze sobą, ale jakoś nie chodziłam z mamą do lekarza.
- Więc przepraszam?!

Zrezygnowała i wyszła. I teraz wyżywa się na wszystkich.
Pierdol się.

środa, 25 marca 2009

monolog ze zmyślonym przyjacielem po raz kolejny

Robisz dziwną minę.
A ty po raz pierwszy od kilku tygodni odezwałeś się do mnie sam z siebie, niepytany.
O czym myślisz? Twój wzrok jest tak daleko...
Rozkminiam ludzki egoizm.
To takie przyjemne i absorbujące?
Myślę o wszystkim naraz.
Mogłem się domyśleć.
Mogłeś. Wiesz, marzę trochę też.
O domu?
Domu. W przyszłości. Ale boję się.
Że się nie uda.
Trochę.
Mhm.
Mamoru...
Tak?
A Ty jesteś egoistą tylko trochę, czy trochę bardzo? I nie odpowiadaj mi pytaniem na pytanie, proszę.
Zakładam, że trochę bardzo, ale staram się, widzisz sama.
Tak, widzę...
Co wzdychasz?
A nic. Ciężki dzień jutro mam, to sobie powzdycham. A w ogóle, to w piątek po lekcjach będę już mieć okulary, wiesz?
I płakałaś przez film. Teraz też płaczesz.
Ten film wzmnożył mój lęk o rozstaniu, które mogłoby kiedyś nastąpić. To jedna z największych strat, jaka może mnie spotkać.
Płaczesz każdej nocy, ale nawet tą część traktujesz jako sen, kiedy budzisz się z koszmarów.
Boję się, boję się, boję się. Wiesz, kiedyś miałam tak, że jak śniło mi się coś nieprzyjemnego, to miałam świadomość, że to jest tylko sen i niecierpliwie czekałam, aż się obudzę. Ostatnio nie miewam tej świadomości i kiedy budzę się nagle, przez kilka sekund, niekiedy minut, jestem święcie przekonana, że to prawda.
Często wtedy chwytasz za telefon.
Chcę do Niej dzwonić, strasznie Ją kocham i chyba by się nie pogniewała, gdybym tak zrobiła. Nawet, gdyby budząc się o trzeciej w nocy usłyszała w słuchawce mój płacz i bredzenie - że stało się to i to, oczywiście, po chwili by się okazało, że to był tylko sen, a ja mam paranoje nieprzerwane.
Zejdźmy może z tego niespokojnego tematu. Drżysz cała. Jakieś ważne wydarzenia niebawem?
Jutro... zebranie o wycieczce do Londynu. Ta wycieczka wydaje mi się elementem wyrwanym z kontekstu. Nie wierzę, że przez sześć majowych dni będę się znajdować na obcej mi kompletnie wyspie. W piątek odbiór okularów, więc może skończą się migreny. Wybrałam okulary z czarnymi oprawkami, pełnymi. Zakładam, że będę w nich wyglądać prawie jak człowiek. W poniedziałek z kolei następna wizyta u psychiatry. Muszę podpytać mamy, bo chyba powinnam zrobić jeszcze jedno badanie krwi przed wizytą u 'lekarza od duszy', jak to moja wychowawczyni ostatnio wdzięcznie określiła. Żeby mogła mi przepisać te cholerne leki. Jak najszybciej.
Strasznie Ci tęskno do tych tabletek. Nie sądzisz, że niepotrzebnie?
Czy ja wiem. Raczej nie. Chcę ich. Chcę świętego spokoju. Ale w sumie fajnie jest czasem z Tobą pogadać, Mamoru. Wyrzucić to z siebie najzwyczajniej w świecie. A wiesz, jak ludzie niekiedy świetnie sobie radzą sami? Szkoda, że się do tej grupy nie zaliczam. Serio.
Ćśś, nie, Mamoru. Nic już nie mów. Chcę iść już spać. Jutro gram Dorynę i chcę dać z siebie wszystko na edukacji teatralnej. Proszę, trzymaj za mnie kciuki.

poniedziałek, 23 marca 2009

którą drogę wybrać?

But how do I get there?
What road to be choosing?
When the seasons so high
For losing...




Po ponad tygodniu wreszcie zobaczyłam się z moją Najdroższą. Czasu miałyśmy dla siebie wyjątkowo mało, ale może to właśnie z tego powodu każdy dotyk był dla nas wyjątkową pieszczotą, na którą zezwolił nam los? Dziękuję więc za każdą minutę.
Boże Kochany, co za pseudopoetycki bełkot. Ale naprawdę uruchomił mi się taki tok myślenia!
Zwłaszcza, że pomimo dzisiejszego spotkania, nadal bardzo, bardzo tęsknię. Natęsknię się pewnie nie raz, nie dwa, póki nie zamieszkamy ze sobą (oczywiscie, zamieszkamy - tylko, że Ola nic nie wie o moich wielkich planach, ale cicho sza! Wielkie plany powinny być rozmyślane w głowie, nie na głos!).
Trzeba jak najszybciej załatwić okulary, bo dzisiaj od przepisywania notatek z historii tak bolała mnie głowa i oczy, że chyba bym upadła, gdybym nie leżała (a masło jest żółte, właśnie tak).
Aby oderwać się od męczącej rzeczywistości, marzę. O tym, że nie wypuszczam Jej z rąk, że mam Ją na codzień dla siebie. Mimo wszystko, popłakałam sobie dzisiaj nie raz. A szkoda, wierzyłam w sumie, że już nie umiem tego robić. Podziękujmy sile bólu i mocy muzyki pana Wolfa. Oraz rozwalającej tęsknocie.
Ale tak poza tym, to może nie będzie jutro tak źle, co? Proszę...
I znowu notatka z dupy wyjęta. Co poradzę, że muszę się wygadać prawie każdego dnia. Tak dodając na koniec, schudłam. Naprawdę schudłam, pomimo że żadnej diety nie miałam. Niezbadane są uroki mojego organizmu - dno oka jest zdrowe, jak się dziś okazało u okulisty. Ale to już swoją drogą.

niedziela, 22 marca 2009

don't say no

Bałeś się kiedyś, Mamoru? Że nie dasz rady powstrzymać złych okoliczności, które spływają na osoby ważne dla Ciebie?
Zdaje mi się, że znowu próbujesz porównywać swoją sytuację z moją. Śmiem również stwierdzić, że mówisz o osobie, która nie ma dla Ciebie żadnego znaczenia - z tego, co powtarzałaś sobie wczoraj w wannie.
Podsłuchiwałeś...?!
Nietrudno było usłyszeć. "Stare, już nie wróci, zapomnij, Ap, zapomnij..." - to było tak rozpaczliwe, że nie sposób było nie usłyszeć.
Mówiłam o bliznach!
Oczywiście. Już nie bajeruj, wolę nie cytować całego Twojego monologu.
Ty świnio.
Dziękuję. Świnie to bardzo inteligentne stworzenia.
Zupełnie, jak Ty.
Wszak nie bez powodu określiłaś mnie mianem tegoż zwierzęcia.

Trudno jest nie obwiniać się o śmierć człowieka, którego w jakiś szczególny sposób mieliśmy okazję poznać. Bolesna jest też niekiedy świadomość bezradności. Co mogę zrobić? Powiedziano mi - koniec, absolutnie, kropka. Nawet nie zauważyłam, kiedy nazajutrz wszelkie babki z piasku, które zdążyłyśmy zrobić razem, zniknęły w większości. Żebyś nie miał wątpliwości, Mamoru - tak, żałuję. Ale nie mogę też w absolutnym stopniu obwiniać siebie. Choć niewątpliwie boli myśl, że nie ze wszystkimi potrafię rozmawiać tak, by nie spełzło to na złośliwościach. Niekiedy zwyczajnie brakuje sił.
Mimo wszystko czwarty dzień już nie płaczę. Trochę wręcz nieswojo się czuję - płacz był wszakże nieodłączną częścią mojej codzienności, zawsze. Czy to smutek, czy przenikająca ciało rozkosz bycia przy drugiej osobie, czy zwyczajne, proste wzruszenie ściskające za gardło.
Sobotni happening był bardzo miły, najadłam się jednak stresu, gdyż pojawili się dziennikarze i robili zdjęcia. Dyskretnie odwracałam głowę w tył. Nie byłoby miło, gdyby tata natrafił na wzmiankę w internecie o happeningu i rozpoznał na zdjęciu mnie. Mimo wszystko bawiłam się jednak wspaniale.
Z Filipem było naprawdę cudownie, dzisiaj! Co prawda nie zajął żadnego miejsca, cholera. Ale wszystko jedno, był najbardziej zajebisty ze wszystkich. Jest za dobry na takie konkursy, koniec kropka! Bardzo podobały mu się Szczotki, a i ja wyjątkowo dzisiaj otrzymałam bardzo dużo uśmiechów od przesympatycznej obsługi. Motywująco!
Motywująco, ale jak wróciłam do domu, poczułam się gorzej. Szkoda gadać, dlaczego. Idę się utopić w dźwiękach utworów Patricka Wolfa.

piątek, 20 marca 2009

munashii



Szkoła, która dotąd była dla mnie kojarzona głównie z ciężką nauką, przestała mnie tak przerażać - pomimo nadchodzącej, krwawej masakry z historii. Poczułam, że potrafię, że jak się postaram, mogę mieć nawet piątkę za zwykły zapał. Przykładowo, praca o rodzinie na niemieckim. Wystarczyło piętnaście minut posiedzieć nad tekstem, poprosić o pomoc starszą osobę, a na koniec poradzić się jeszcze przed lekcją nauczycielki. Dodajmy do tego szczyptę wiary w siebie, kiedy zdecydowałam się, że postaram się jak najmniej zerkać w kartkę. I proszę - pięć z minusem. A wczorajsza edukacja? Mieliśmy być gotowi na czytanie wybranych ról. Przypominając sobie sztukę "Świętoszka", na której byłam rok, może dwa lata temu w Teatrze Narodowym, wcieliłam się w oburzoną, zabieganą Dorynę. I co? Piątka, z pracy na lekcji. Bo przygotowana, bo pięknie.
Nie to, żeby szkoła składała się dla mnie tylko z nauki. Chodzę tam najchętniej ze względu na ludzi, na których naprawdę mogę polegać. Którzy potrafią zrozumieć, co mnie dręczy. Nie pytają na siłę. Nie zmuszają do śmiechu. Zachowują się najnormalniej w świecie, są, siedzą i w jakiś magiczny sposób potrafią czasem czymś całkiem zwyczajnym zachęcić mnie do mówienia. Pomagają zapomnieć, zapchać sobie czas. Wyrzucić tymczasowo z dziennego planu czas na płacz i nerwy - a w zamian zapychając calutki dzień w szkole śmiechem. Co z tego, że człowieka potem boli gardło i ma czkawkę z zadyszką!
Dziękuję, o. Czasami żałuję, że nie możemy spędzać ze sobą więcej czasu, ale nie mogę też uzależniać się od ciągłego wsparcia innych ludzi.
Mimo wszystko jednak zwykła wieczorna toaleta potrafi zmienić się w kilkugodzinne siedzenie w wannie i rozmyślanie, dopóki do uszu nie dobiegnie "Kiedy zwolnisz łazienkę?". Wspomnienia można zepchnąć na moment z aktualnych rozterek i skupić się na rzeczach wykonywanych w euforii.
Chwilę jeszcze, małą chwilę nie chcę umieć płakać.
Proszę?

poniedziałek, 16 marca 2009

ni.

Dwa lata odeszły w odbyt. Dwa pieprzone lata.
Nie to, żeby było to dużo. Może jestem nadwrażliwa. Albo po prostu sfrustrowana i 'cierpiąca'.
Poszły sobie, poszła. Fizycznie.
Szkoda że wspomnień nie da się zamazać, chociażby korektorem. Takim trudnym do zdrapania.

Nawet głupie fryzjerskie nożyczki gówno dają. Co tu pomoc.
Gdybym mogła coś zrobić, skąd. Bez szans.

W ogóle, to psychiatryczka to jednak całkiem miła kobieta jest. Pierwsze wrażenie bywa mylne. Może po prostu byłam wtedy zestresowana.
Ale leków nie dostałam. Za mało białych krwinek i płytek krwi. Muszę powtórzyć badanie, żeby dostać receptę. Niech to szlag.

Mamoru, czułeś kiedyś, że już nic na coś nie poradzisz?
Doskonale wiesz, że była taka sytuacja.
Ale u Ciebie wszystko skończyło się dobrze. Ty szczęśliwy skurwielu.
No, ładnie. A pamiętasz, co ci mówiła psychiatryczka?
Że myśli kształtują przyszłość. To było tak apropo pozytywnego myślenia. Ale jakoś ciężko uwierzyć, że sobie pomyślę że o, wszystko wróci do normy, będzie fajnie, pójdę do super liceum i pojadę na miesięczny kurs języka do Japonii.
Prawda? Ja się poddałem a jednak dostałem to, o czym skrycie marzyłem, a nie dopuszczałem do siebie.
Jak już mówiłam - szczęśliwy skurwiel z Ciebie.
Zasnąć chcę na długo. Bardzo. Nie na zawsze, ale... zawsze. Enigmatyczne te moje gadki dzisiaj.


niedziela, 15 marca 2009

pusty weekend

W ogóle, to powinnam wyjść bardziej do ludzi, ale tak w sumie, to mi się nie chce/nie umiem(?). Nocowałam dziś u Gośki, chociaż chyba, wykorzystując cudowną zabawę zwaną słowotwórstwem, powinnam powiedzieć, że "porankowałam". Przyzwyczaiłam się w ciągu pięciu dni do tabletek, które zaleciła mi brać przed snem pani psychiatra. Wczoraj wieczorem nie miałam ich przy sobie, nie wiedziałam, że będę spędzać noc poza domem, więc ich nie wzięłam. I zasnęłam o czwartej nad ranem. Nieznośnie.
Tak swoją drogą, to lustra u Gośki są chyba jakieś wyszczuplające, bo jak się oglądałam od wszystkich stron, to moja figura wcale nie ssie tak bardzo, jak myślałam. Oby tak dalej, nie mam już przynajmniej tego okropnego wrażenia, że powinnam się siebie wstydzić na potęgę z racji zbyt dużych kształtów. Jakoś to będzie.
Ten weekend pusty taki, dobrze jednak, że nie zrezygnowałam z japońskiego, bo... Nie miałabym w innym przypadku niczego. Na własne życzenie, jak zwykle zresztą. Chyba nawet lokaja nie potrzebuję, mam wszystko, czego chcę. Pozornie chcę.
Patrick Wolf jest geniuszem, a japoński to piękny język - taki zapał do nauki mi przyszedł. Uwielbiam te miękkie sylaby, na pierwszy rzut oka ułożone chaotycznie, a w rzeczywistości zespolone w doskonałą jedność. To urocze brzmienie. Chiisai. Atarashii. Yasashii. Cudo.
Chciałabym, żeby weekend wyglądał nieco inaczej, chciałabym spontanicznie odezwać się do kogoś znajomego i zaproponować spotkanie. Chęci się tlą, gorzej z głupią śmiałością.

A chcieć to se możesz, Ap.

underworld



Bezsenność wraca. Nienawiść wobec tej uciążliwej przypadłości rozpala się coraz częściej. Dobijam się bezustannie, to chyba silniejsze ode mnie. Gorzej, że się już nie naprawi. Bolesna jest ta świadomość, że nie można cofnąć pieprzonego czasu.
Mamoru, jak to jest?
Powoli tracisz kontakt z rzeczywistością, czyż tak nie jest?
Ale...
Jednakże nie uciekniesz od niej.
To mnie najbardziej martwi. Tydzień bez szkoły... Tydzień, w czasie którego zdarzyło się trochę za dużo. Mój mały armageddon, wielka mała napaść za nic, wielka pustka, poprzeplatana...
Poprzeplatana chwilami, w których wybawia mnie uczucie, bliskość, rozkosz Jej ciepła, Jej kochanego ciała przy moim. Fizyczna obecność jest dla mnie jedynym ratunkiem przed całkowitym zatraceniem. Jej obecność duchowa przez prawie dwadzieścia cztery godziny to troskliwe, ostrożne klepanie po policzku. `Halo, Klaudia, nie śpimy, obudź się, nadal tu jesteś i będziesz!`
Teraz boję się naprawdę, nawet na ulicy. Przestałam wierzyć w obojętne, ludzkie twarze. Miasto jest niebezpieczne, strasznie. Ale furia i wściekłość za fizyczną krzywdę ze strony nieznajomych, dzikich, żywych potworów... już opadły. To dobrze, bo przynosiły okrutną ilość koszmarów nocą. Chociaż chyba bardziej byłam wściekła, że potworowi udało się dotknąć Mój Skarb. Tymi brudnymi łapami, dotknęła Ją. Gdybym nie miała w sobie resztek zdrowego rozsądku, ten potwór zdechłby w ten feralny dzień na chodniku. Za to, że Ją uderzyła. Uderzyła za nic. Ale już nigdy, nigdy więcej tego nie zrobi.
Boże, pozwól, abym zawsze była w stanie ochronić Ją jak najmocniej od niebezpieczeństwa, tak, jak wtedy. Żebym miała pełną świadomość, że potrafię obronić Ją przed niebezpieczeństwem. Trochę to niemożliwe, jednakże zawsze, proszę...

`Klaudia, obudź się...`

Dziękuję.

środa, 11 marca 2009

nie ma

Nagle miłość, ciepło i przyjaźń wyblakły i przestały być tak łatwe do okazywania.
Pierwszy przypadek to pierwsza kropla. Nie jest ostatnia, nadejdą kolejne. A żeby się nie wahały przed spłynięciem, to ja im dopomogę. Pieprzę to wszystko już na potęgę, naprawdę. Chyba jestem już gotowa na to, żeby wszyscy zrozumieli, że nie warto, nie ze mną.
Dzisiaj nie lubię nikogo. Nikogo, łącznie z sobą, moją matką, ojcem, psem, bratem i pluszowym misiem, który leży odwrócony ode mnie dupą. Łącznie z moją ukochaną dziewczyną, z pieprzonym, pięknie brzmiącym japońskim, z seksownym Sebastianem i fascynującym yaoi. Jutro ostatni dzień rekolekcji. Pierdolę to, czy ktokolwiek zwróci mi na to uwagę. Niech mówią co chcą, nie idę, to takie najwygodniejsze - zakopać się w pościeli i srać na wszystko. Tak zrobię, w międzyczasie zdecyduję, czy w tym dniu chcę wychodzić gdziekolwiek prócz spaceru z psem.
Nie będę z siebie robić ofiary, pomimo że czuję się trochę wykorzystana i trochę oszukana przez los. Mogłam myśleć wcześniej, że bajka skończy się właśnie tak. Teraz będę tą złą. Widocznie dobroć też mi nie popłacała. Nie będę dobrym człowiekiem, dobrym dla siebie i innych, oleję swoją odwieczną życiową ideę i pójdę się jebać. Taka dzisiaj jestem wulgarna. Czasem bywa.
Chcę tabletek, chcę się zmulić i mieć na wszystko wyjebane. Chcę. Na korzyść, przestanę robić obciach ludziom i zgrywać optymistyczną idiotkę. Tak ze mnie wylazł demon i nie pójdzie kysz. Gdyby to jeszcze jakiś fajny demon był, ale nie. Trudno.

Tematu nie ma, to zdjęcia też nie. Nie jestem fotografem, nawet nie amatorem. Przepraszam?

poniedziałek, 9 marca 2009

sub...

I dzisiaj była pierwsza wizyta u psychiatry.
Choroby psychicznej nie stwierdzono.
Jednakże, żeby było szczerze - wykryto zaburzenia subdepresyjno-lękowe. Wymagają one leczenia lekami i psychoterapią. Więc nie jest tak źle. Muszę jeszcze tylko zrobić trochę badań, żeby lekarka mogła mi przepisać lekarstwa. Badań będzie trochę, bo uwzględniono mój zespół nerczycowy, który miałam w dzieciństwie. Dzisiaj załatwiłam już ekg i rentgen głowy, więc mam z głowy. Pozostała mi jeszcze morfologia, mocz i jakaś wizyta u okulisty żeby zbadać dno oka, czy coś takiego. Na wstępie dostałam jakieś leki bez recepty, które mam brać dwie godziny przed snem, codziennie po jednej. To wzięłam, potem do poduszki poczytam sobie receptę.
Ogólnie wydaje mi się, że ta starsza kobieta uznała mnie za dziecko, niepewne swojej orientacji i wiary. Trudno. I tak tylko przepisze mi leki, a potem skieruje na terapię do psychologa.
A teraz trzy dni wolnego od szkoły i tylko na 10:30 do Kościoła. Muszę, niestety. Może mi się jakieś cudowne oświecenie trafi. Objawienie, czy Bóg wie co. Tylko on wie, spryciarz.
A zdjęcia do notki nie chce mi się szukać. Jestem zmęczona! Od rana na nogach, bo jeszcze paszport odebrałam przed wizytą u psychiatry.

sobota, 21 lutego 2009

blado-ść.



Blednę.

- Mamoru, masz czasem tak, że czujesz się nikim?
- Czasem wręcz identycznie, jak ty.
- Nie żartuj, przecież jesteś pełen życia!
- Ty podobnie.
- Z pozoru!
- No, właśnie...
- Sugerujesz, że żyję, karmiąc siebie i innych kłamstwami...
- A tak się upierałaś, że nie jesteś inteligentna. Idź już spać, proszę.


Bo to miło pogadać czasem ze zmyślonym przyjacielem. Zawsze rozwieje Twoje wątpliwości! Poszłam spać, tak jak mnie poprosił, ale obudziłam go o czwartej nad ranem. Głośny krzyk przeciął pachnącą goździkami przestrzeń. Nie było go. Poszedł gdzieś. Dopiero kiedy zasypiałam spowrotem, poczułam w podświadomości, jak głaszcze mnie uspokajająco po głowie.
Powiedziałam dziś po zajęciach, że chcę zrezygnować i nie przyjść już na następny semestr japońskiego. Jako jedyna zaczęłam się po chwili pakować, uniosłam wzrok dopiero, kiedy zrozumiałam, że trwa taka piekielnie straszna cisza. Trzy zaskoczone, smutne buzie patrzyły na mnie, jakby z niedowierzeniem. Relacje międzyludzkie to ogromna tajemnica życiowa, tak myślę. Widzimy się jedynie na zajęciach, a mimo to wszyscy nagle ucichliśmy. Poprosiły, żebym się zastanowiła, przemyślała. Łzy zbierające się w kącikach oczu sprawiły, że już wiedziałam - nie muszę się zastanawiać. Zostanę. Trudno. Wciąż nie mogę się nadziwić, jak diametralnie można zmienić swoją decyzję. Dziękuję za sensowne argumenty. Naprawdę.
Rozczarowanie też jest dziwne. Takie nagłe, spadające jak kamień na plecy. I wtedy cholera bierze fakt, że przed chwilą malowało się oczy - ciemne, słone smugi wydostają się na zewnątrz wraz z tłumionym usilnie, piskliwym szlochem. Po raz pierwszy tak trudno jest płakać po cichu.



Każda noc to myśli, za dużo myśli. Za dużo wyrzutów, jednakże zaczynam powoli lubić tą porę doby. Wtedy mogę być sobą - nieważne, jak beznadziejną i bezsensowną, jak mało znaczącą w przestrzeni dużego, przytłaczającego łóżka. Nawet głośniejszy dźwięk przynosi tylko efekt jeszcze większej ciszy, ewentualnie echa. Dużo milczę, powoli także i za dnia. Być może Ania zauważyła, kiedy bezmyślnie cichłam, bawiąc się łyżeczką, bądź dla zabicia bezczynności cykając zdjęcia czemu popadnie. Myślę, że to dobrze. Że spotkałam się z kimś, próbując zapomnieć na chwilę. Nie zapominam - ale wypełniam sobie czas czymś innym, niż tylko bezsensownym gapieniem się w jeden punkt. Aniu, Tobie też dziękuję.
Mama jakaś taka inna. Wyrozumialsza. Nie jest ślepa, widocznie. Mam nadzieję, że to nie tak na chwilę. W ogóle, coraz częściej myślę (och, ta czynność szkodzi...) o tym psychiatrze. Jak to będzie, czy będą te prochy, czy co. I dlaczego tak długo? Chciałam dzisiaj zrobić niemiecki, ale czuję, że za chwilę padnę na łóżko i zasnę. Jutro... może jutro. Każdy następny dzień jest dla mnie kwestią wątpliwą.
Czemu?

środa, 18 lutego 2009

please please please

To znowu ja - jakby kogoś interesowało, bo w sumie miło jest. Cisza i cisza rośnie. Jak w nocy.
Czuję żal i tęsknię jednocześnie, sprzeczne uczucia nie są proste, gdy łączą się w pary. Wysypka na dłoniach się powiększa, pomimo że smaruję maścią, to wszyscy już widzą. Podobno to wygląda jak mocne obtarcia, jakbym ryła łapami o chodnik - ale gdzie tu chodnik teraz znaleźć, jak wszystko zasypane śniegiem? Zimo - wypierdalaj. Ale idź sobie dopiero po tym, jak się spotkamy, bo szkoda przegapić romantyczny spacer przez te kupy śniegu (i, notabene, nie tylko śniegu - przyłapuję się na tej myśli zawsze, kiedy wychodzę z psem na spacer). Och och och, jakaś się trochę humorystyczna zrobiłam. Jasne.
Dwie czwórki plus z geografii trochę poprawiły mi humor, ale jutrzejsza klasówka z matematyki, którą zawalę bezkonkurencyjnie, załamuje mnie skutecznie. Dokonałam fajnego odkrycia - jeżeli wstanę o wpół do ósmej i będę mieć już spakowany plecak dnia wczorajszego, to mogę bez trudu zdążyć punktualnie na lekcje o godzinie ósmej zero-zero. Cierpię na brak pieniędzy, nie to, żebym narzekała. Na początku marca stan mojego portfela pewnie się poprawi. A ponoć nie jestem materialistką, pfffah!
Stale piję herbatę i załamuję się szkołą. Dobrze chociaż, że japońskiego niedługo nie będzie. O jedną troskę mniej.
Próbuję marzyć i naprawdę staram się jakoś być.

wtorek, 17 lutego 2009

fuckin' winter.



Naprawdę nie lubię zimy. Pomyślałam tak, kiedy po wysłaniu czułego sms'a otrzymałam jakże ambitną i olewczą odpowiedź "O KURWA, ILE ŚNIEGU!". Jednak kiedy po jakimś czasie zrobiłam sobie herbatę i zerknęłam za okno, wstrzymałam się z przęłknięciem earl-greya. Było naprawdę pięknie. Gałęzie obsypane białą pierzyną i wszechobecne gwiazdeczki.
Oczywiście, znów ignoruję sobie zajęcie się nauką, bo godzina późna. Nie szkodzi, naprawdę. Chyba notka nie zajmie mi całego wieczoru. Patrzę niezbyt poruszonym wzrokiem, jak płynny wosk wylewa się melancholijnie z małej, pachnącej orchideą świeczki. Że na komputer, to pominę, skupmy się na czymś mało ważnym, skupmy się na świeczce. Dostałam ją od Mojej. Ale jeżeli będę każdego wieczoru ją zapalać, to już niedługo mi się skończę. Muszę pomyśleć o kolejnej, bo czym ja będę pokój oświetlać? Lampki nie są takie klimatyczne. I są drogie. O, wosk rozlał się w taką śmieszną rzeczkę, na końcu widać kształt serduszka. Muszę uprać skarpetki i sprzątnąć książki z podłogi. Boże, dlaczego komfortowa potrzeba życia w porządku ostatnio nie daje spokoju mojemu sumieniu? Chyba trochę się przywiązałam do względnego ładu. A jeżeli to, co teraz tkwi w moim pokoju, jest ładem, to ja jestem wzorową uczennicą. Ha, ha. Fajny kawał.
Ale chcę już marzec, przysięgam. Cholernie chcę marzec. Nie będę miała już japońskiego w soboty - tak, zrezygnowałam z japońskiego. Na razie na dobre. Czemu? Nie wiem. Nie chcę, tak po prostu. Szkoda tylko, że marzenie okazało się dziecinnym kaprysem. Mam do siebie trochę żalu o te półtora roku. Nie szkodzi... Za trzy tygodnie do psychiatry. Szczerze mówiąc, to odliczam, bo mam chyba nadzieję, że coś ruszy, że da mi jakieś prochy. Bo mam dosyć powoli każdego dnia - głośno się śmieję, a po minucie odwracam się plecami i płaczę po cichu bezgłośnie w rękaw. Chcę marzec, chcę kwiecień i maj. Chcę dłuższych dni i większej swobody. Chcę przekonać ich, że nic mi się złego nie stanie, jeżeli będę wracać do domu tą głupią godzinę (a może dwie?) później. Naprawdę, kiedy od czasu do czasu spotykam się z tymi ludźmi, którzy działają... Kiedy im pomagam, kiedy czuję się choć trochę przynależna do tej grupki, to czuję się silniejsza. Czuję, że będę w stanie w przyszłości walczyć o wiele rzeczy. Że jest o co, że jest sens w tym wszystkim. Choć troszkę. To miłe odnajdywać niekiedy krztynę wiary w pozornie zwykłych rzeczach.
Dwadzieścia cztery godziny to stanowczo za mało, zważając, że nauczyciele wymagają, by każdego przedmiotu uczyć się systematycznie - a że jest ich trochę, to i czasu potrzeba, żeby się nauczyć. Mimo to mamy tego czasu mało, a ja go tak bezczelnie marnuję, pisząc notkę na blogu. Myślę jednak, że coś w tym jest i powinnam pisać.
Noc jest taka cicha, zakłócana tylko cichym szumem lekkiego, przenikliwego wiatru i bezgłośnym opadaniem płatków śniegu. Trochę to piękne...

czwartek, 12 lutego 2009

bo sen to nic złego

nie bój się, nie uciekaj przed snem,
bo sen to nic złego nic takiego nic wielkiego
kiedyś przyjdą takie dni
kiedyś przyjdą lecz nie dziś


Dzisiaj czuję się nieco lepiej niż wczoraj.
Mama dzisiaj szła do pracy na późniejszą godzinę - wyprowadziła psa, kupiła świeże bułki i zrobiła mi śniadanie. Siedziałyśmy w kuchni, piłyśmy herbatę, jadłyśmy i gawędziłyśmy, jak za dawnych czasów, bawiąc się co jakiś czas z wyjątkowo dziś nadpobudliwym Rubinem. Jak za dawnych czasów trochę. Ale nadal czułam ten dystans.
Czarne sny mnie dopadają, obudziłam się dzisiaj nagle, złapałam za rękę i kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam przez uchylone do połowy drzwi psa, kotłującego się na swoim legowisku. To było dziwne. Nie wiem, czemu. Ostatnio coraz częściej śpię z misiem i w sumie muszę mu zszyć łapkę i nadać jakieś ładne imię. Niestety, to miłe, pluszowe stworzenie nie cofa koszmarów sennych, które wciąż mnie nawiedzają. Ale spokojnie, za miesiąc już psychiatra...
Choroba wzmaga we mnie nienawiść. Nie sądziłam, że to uczucie potrafi być tak obezwładniające.
Mama oznajmiła, że ma jutro pogrzeb w rodzinie, ale nie może pójść. Zdziwiona, spytałam, kto umarł.
Wujek, od strony dziadka (tata mojej mamy, bla, bla). Zbigniew. Widziałam się z nim ostatnio w trzecim/czwartym kwartale 2008 roku. Oczywiście, dopiero dzisiaj mama uraczyła mnie newsem - "No, wiesz, ten wujek, co był gejem". Wujek-gej? Mamo, pierwsze słyszę. On... On był gejem? Gej w rodzinie? Naprawdę? Nie mogłam uwierzyć. Znam przecież co prawda sporo homo i biseksualistów, ale w szkole i wśród rodziny jako jedyna czułam się tą nie-heteroseksualną gałązką. A tu się nagle okazuje, że umarł osiemdziesięcioletni korzeń. Głupio dopytywać o niego dokładniej teraz, szkoda trochę, że dopiero teraz wiem.
Znowu śnieg, mimo wszystko mam go trochę dość. Tęsknię za wiosną - chcę już zobaczyć słońce, zieleń trawy i poczuć ciepły wiatr, który odrzuca to płonące w środku uczucie, które nie przynosi nic więcej, prócz bólu, łez i żalu. Mowa oczywiście o nienawiści. Tak dziwnie nie liczyć dni, gdyby nie telewizja i internet, nie pamiętałabym nawet, że wkrótce Walentynki. Może to efekt rzadkiego wychodzenia, ale jakoś nie widzę tych zeszłorocznych, różowych serduszek w każdym sklepie. Całe szczęście!
Niewykluczone, że będę teraz pisać więcej niż raz dziennie, skoro mam tak dużo wolnego czasu. Wspominałam już, że uwielbiam Patricka Wolfa? Tak? To dobrze.
Staram się też nie myśleć o marzeniach, bo nieco mnie przytłaczają swoją abstrakcyjną naturą. Tak jakoś, o. Zaczynam gadać o Dupie-Maryni chyba - bez urazy oczywiście dla szanownej Maryni!

jest zbyt późno, proszę, śpij.

środa, 11 lutego 2009

to show you never can tell.

Dlaczego ja tak rzadko tutaj piszę? Z racji nieprzemijającej melancholii, powinnam przelewać smutek w słowa i chociaż w ten sposób sobie pomagać, bo doskonale wiem, że opisywanie uczuć w tekście i ogólne pisanie o sobie i swoim dniu przynosi mi pewną ulgę. I co? Czy korzystam z tego często? Nie. Pytanie, czemu? Ja wiem - ja zwyczajnie mam lenia.
Ojciec kupił laptopa i mam już cały komputer dla siebie. Kierowany wyrzutami sumienia, zakupił mi również nowy, płaski monitor - oczywiście, trochę za późno, bo dzięki temu staremu nabawiłam się wady wzroku i okulary są konieczne. Ale jak to się mówi, liczą się chęci? Mhm.
Coraz częściej przyłapuję się na tym, że myślę o wyjeździe do Londynu. Może dlatego że to coraz bliżej, jeszcze tylko trzy miesiące. Skłamałabym, mówiąc, że się nie boję. Boję się tego wyjazdu. Boję się, że nie dogadam się z rodziną, z którą będę mieszkać przez te banalne cztery dni, boję się, że w czasie podróży stanie się jakiś wypadek, że ktoś mnie okradnie (ojciec skutecznie zaczął mi gadać o londyńskich nożownikach. Uwielbia mnie chyba straszyć). Jestem przepełniona lękiem. Za miesiąc idę do psychiatry, dostałam skierowanie od psychologa. Słodko, nie? Ale ja się cieszę. Może coś pomoże, przepisane mi będą jakieś psychotropy czy leki. Pokładam nadzieję w jakichś ohydnych lekach, rany boskie. A Uma Thurman i John Travolta rozświetlają aurę swoim tańcem, który uwieczniony mam na kalendarzu od Mojej (i tylko Mojej, do cholery. Tak, zazdrość też ostatnio jest uczuciem, które mnie nawiedza). Pograłabym sobie w Simy, gorzej że mój komputer jest tak stary, że nie spełnia większości wymagań tejże gry. Na now muszę nieco poczekać (zakład, że będę mieć już The Sims 3, zanim tata kupi mi nowy? Ha, ha!). Dodatkowo coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że stary akustyk cioci pamięta Związek Radziecki i nie nadaje się już do gry. Szkoda.
Aktualnie leżę chora z klawiaturą i myszką w łóżku. Wczoraj po wycieczce klasowej do ZOO od razu padłam spać. Obudziłam się otępiała, ze stanem podgorączkowym, wstrętnym katarem i bolącym gardłem. Dzisiaj muszę się podkurować, bo jutro na edukacji teatralnej odgrywamy w grupach scenki z Romeo i Julii, a jeżeli mnie nie będzie, to pani ukatrupi cały mój team - bo to ja nawijam najwięcej. Ciekawszych odsyłam do tegoż szekspirowskiego dzieła, a dokładniej drugi akt, scena również druga. Gram Merkucjo, jak tak się zastanowiłam, to naprawdę jest to całkiem ciekawa postać. To coś więcej niż słodki, grzeczny Pinokio ze świątecznej sztuki (dotąd pamiętam, jak Ola w ostatniej scenie zapiszczała i rzuciła się na mnie z takim zapałem, że zgniotła mi papierowy nos... Grunt, że tylko ten papierowy!). Oczywiście, "Czy aby na pewno..." odniosło spory sukces. Spotkaliśmy się z dużym zapałem uczniaków i dużymi salwami śmiechu. To mi się podobało! Więcej takich sztuk. Jedyny problem w tym, że nie wszystkie klasy to widziały (a dlaczego, to nie mnie pytać. Pojęcia nie mam!).
Za chwilę zrobię sobie po raz enty herbatę z cytryną i poszperam po lekach. Chociaż coś czuję, że jednodniowa kuracja nie zakończy się sukcesem. Cóż, ewentualnie pójdę tylko na edukację teatralną, która jutro jest ostatnią, siódmą lekcją na naszym planie.
Tata kupił ciasto francuskie. Eksperymentowałam - parówki z serem w cieście oraz ciasteczka z powidłami. Nie przepadam za powidłami, ale na cieście francuskim były pycha. Tata twierdzi, że opakowanie takiego ciasta kosztuje niecałe dwa złote - tak więc gdy go przekonam, żeby ponownie udał się do Biedronki, ciastek będzie więcej.
W ogóle! Ostatnio zachciało mi się grać w Monopoly, którego nie widziałam od przeszło już chyba... Trzech lat? Od czasu przeprowadzki z Zakroczymia do Warszawy. Gra jest gdzieś na pewno, pytanie, gdzie. Znając mój dziki fart, jest zakopana w jakiś worze, w najgłębszym kącie naszej ciasnej piwnicy. Super.

Chyba trochę mi lżej. Troszeczkę, ale zawsze.
Cholera, muszę częściej pisać!