coś mi odpierdoliło. to bardzo bardzo źle.
sądziłam, że nie mogę sobie pozwolić na to, co było w zeszłym roku, że nie będzie czasu. ale nawet w biegu, otoczona śmiechem czułam to przygniatające uczucie.
błagam, tak bardzo chciałabym nie myśleć. chociaż na chwilę wyłączyć to pieprzone myślenie, zapomnieć.
to pierdolona sytuacja bez wyjścia. przy każdym kroku, obojętnie czy w lewo czy w prawo, będę w jebanym gównie.
prośba do mojego anioła stróża z Królestwa: chcę, żeby dzisiaj mi się polepszyło, żeby wszystko wróciło do normy.
choć mam poczucie, że nawet jak to ciągłe myślenie się skończy, to nic nie będzie już tak samo, zawsze będę mieć poczucie że jednak... jednak czekam, aż to posypie się w gruzy. albo cokolwiek innego. czyżbym traciła wiarę w rozkwit? może po prostu zaczęłam być realistką. może.
jak małe dziecko, miałam wczoraj ochotę zniknąć. nie zabić się, nie zamknąć się w pokoju i nie wychodzić (choć to już bardziej), nie uciekać w dalekie kraje. chciałam po prostu zniknąć, jakby mnie nigdy nie było. by nie ponosić konsekwencji swoich czynów grzechów emocji uczuć. by nie odczuwać nic. tak, jakbym nigdy nie istniała, bo wtedy nie żałowałabym, że zostawiam wszystko za sobą już na zawsze i zatapiam się w Niebyt. jak małe dziecko, bo się bałam odpowiedzialności za wszystko, co zrobiłam.
za wszystko się płaci, gdzieś tam w górze bankier spisuje moje rachunki i długi. nie pieniężne, niestety, bo z tego wygrzebałabym się chociaż pracą w kamieniołomach. a z nie-pieniężnych mogę nie wygrzebać się nigdy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz